Azjatycki Czwartek #9 – chińskie zboczenia i kalmar, którego warto poznać!
Jest prawie północ, dobrze po północy, a ja siedzę w centrum jednego z moich ulubionych azjatyckich miast i klepię dla Was ten tekst. Obiecałam więcej nie nawalać, więc wolę zarwać noc, żeby tylko tygodnik pojawił się na czas. Brzuch pełny pysznego jedzenia nie pomaga mi w skupieniu, ale jestem wdzięczna za to, że mogę znów być gościem pięknej Malezji i rozkoszować się tymi wszystkimi pysznościami. A jestem tu dzięki Wam! A właściwie dzięki mojej czytelniczce i jej chłopakowi, którzy polecili mi kolejne fantastyczne miejsca, które zaliczę w ciągu najbliższych dni. Spędzimy kilka dni w Kuala Lumpur ciesząc się cywilizacją, a później uciekamy w kierunku Langkawi i Payar smażyć się na słonku. Ale o tym później! Co zbroiłam w minionym tygodniu?
Rozleniwiliśmy się totalnie leżąc na pobliskich plażach i korzystając z towarzystwa Ani, która zostaje z nami prawie do końca marca. Niestety nie odkryliśmy żadnych nowych miejsc (czyste, czyściutkie, błogie lenistwo), za to odwiedziliśmy kilka starych kątów. Pod wpływem pewnego pana napotkanego na plaży, który sprzedawał turystom możliwość strzelenia sobie fotki z malutką małpką, wróciliśmy do parku narodowego i do siedziby programu rehabilitacji gibbonów. Na moim snapie, aleksandranaj, codziennie zbiera się coraz większa liczba obserwatorów, więc uważam, że powinnam wykorzystywać ten potencjał i pokazywać Wam nie tylko piękne plaże ale i też ciemne strony podróżowania. Jeśli chcecie wiedzieć coś więcej na temat gibbonów, o których piszę, koniecznie przeczytajcie mój tekst z grudnia – gibbon rehabilitation projekt Phuket. Warto przeczytać, poważnie, nie tylko słonie pracujące na farmach zasługują na Waszą uwagę.
Przy okazji odwiedzin u małpek udało nam się też zaliczyć pierwszą w życiu kąpiel w lodowatej wodzie pod wodospadem w parku narodowym. W Polsce by coś takiego nie przeszło, no way! Tajowie trochę inaczej podchodzą do tego typu miejsc. Z jednej strony bardzo je szanują, w ogóle szanują swoją przyrodę, a parki narodowe to chyba jedyne niezaśmiecone miejsca na zurbanizowanych terenach, a z drugiej strony nie otaczają ich biurokratyczną czcią. Dla mieszkańców Tajlandii park narodowy to miejsce na piknik z rodziną na kocu, albo idealne na kąpiel w wodospadzie, który jest przy okazji jedną z największych atrakcji turystycznych. Dla mnie takie podejście jest zwyczajnie zdrowe i chciałabym, żeby tak funkcjonowały miejsca użyteczności publicznej w naszym kraju. W końcu one są dla ludzi, prawda?
Na blogu pojawiło się całkiem sporo tekstów, jak na mnie. Od ostatniego Azjatyckiego Czwartku pojawił się post o haftowanym trendzie z linkami do fajnych ubrań, które wybrałam po części dla siebie, a po części dla Was. Dodałam też stylizację z kombinezonem, w której podrzuciłam info o kolejnej dobrej promocji. Trwa jeszcze kilka dni, więc polecam zajrzeć i zapoznać się z ofertą. Pojawił się też dawno temu obiecany post – 10 rzeczy, które zamówiłam sobie z aliexpress do Phuket! Dodałam realne zdjęcia i linki bezpośrednie do produktów, dlatego korzystajcie póki działają, bo jak nauczyła mnie publikacja 100 pomysłów na to, co zamówić z aliexpress, ta strona lubi… psuć linki. Do dziś nie dowiedziałam się, czy wielki fakap tekstu nad którym siedziałam tydzień spowodowany był działaniem aliexpress czy sieci afiliacyjnej z której korzystałam. Może już nigdy się nie dowiem, kto zmarnował mój czas i zawiódł w moim imieniu Wasze zaufanie, ale tak wygląda niestety prowadzenie bloga, że nie we wszystkich aspektach można być samowystarczalnym.
Blogowanie potrafi zaskakiwać na wielu etapach. Odkąd bloguję i moje zdjęcia docierają do szerszej grupy osób, zdarza mi się dostawać bardzo dziwne wiadomości, takie jak ta sprzed kilku dni:
David poniża w ten sposób nie tylko mnie, ale usiłuje również oczernić pracownice hotelu Kempinski, które poznałam osobiście i zaręczam, że są to najbardziej profesjonalne osoby z jakimi miałam do czynienia. Jako że współpracowałam z tym hotelem, ustalenie czy ten człowiek w ogóle kiedykolwiek przekroczył próg hotelu o którym pisze zajęło mi pięć minut. Nie przekroczył.
Urażone czytelniczki pytają, jak to jest że pokazuję wiadomość od biednego chińczyka. Polacy są przecież znacznie gorsi, obrzydliwi, zapijaczeni, a ja tu na biednych boguduchwinnych chińczyków. Otóż, moje drogie, takie wiadomości dostaję tylko od chińczyków i osób o śniadej karnacji piszących na co dzień ślimaczkami (Ci natomiast nie proszą grzecznie o nudes, tylko wysyłają swoje własne owłosione zdjęcia, które wiecznie mnie zaskakują…). Mówcie co chcecie, codziennie daję chińczykom szansę i zawsze kiedy myślę, że gorzej być już nie może, oni mają dla mnie jakąś niespodziankę. Pisząc tekst o tym, czemu nie zniosę więcej widoku chińczyków, myślałam, szczerze nawet miałam nadzieję, że kiedyś pożałuję swoich słów i zmienię zdanie. Cóż, nie żałuję. Swoją drogą bardzo ciekawe jest to, jak bronicie obcej kultury codziennie wyszydzając i obrażając swoją własną. Nasze społeczeństwo jest chyba jedyną w swoim rodzaju zbiorowością, której członkowie atakują siebie nawzajem a wychwalają pod niebiosa ludzi których nigdy nawet na oczy nie widzieli. Wiktymizują ofiary usprawiedliwiając sprawców. Większą wagę przywiązują do potencjalnie krzywdzących opinii niż do godnych potępienia czynów, które do tej opinii zaprowadziły. W końcu nie reagują na karygodne zachowania, a za to karcą tych, którzy reagować mają czelność. Świat stanął na głowie. Dziwne to i chore i wspomnicie kiedyś moje słowa – takie zachowanie doprowadzi naszą własną kulturę do zagłady. A wtedy Chińczycy raczej nie rzucą się Wam na pomoc, jak Wy im.
Nie uważam, że wszystko co chińskie jest złe, w końcu nadal utrzymuję współpracę z jednym jedynym chińskim sklepem i sprawdzam dla Was jakie ubrania warto zamówić, a jakie olać. Dla przykładu top ze zdjęcia jest tak samo dobry jak te z popularnych sieciówek, albo i lepszy, a do tego sporo tańszy. A zdjęcia zostały zrobione na tle przepięknego Hong Kongu, który gdyby nie jego antypatyczni i nieprzyjaźnie nastawieni mieszkańcy byłby naprawdę cudownym miejscem!
Linki tygodnia
Odkryłam aplikację Squid, która umila mi i skraca czas poświęcony corannej prasówce. Od niedawna możecie znaleźć tam również teksty z mojego bloga!
Nadal możecie testować kosmetyki zupełnie za darmo, wystarczy zarejestrować się w klubie Nivea korzystając z tego linku. To dobra okazja dla osób, które chciałyby spróbować czegoś nowego, a niekoniecznie stać je na wykupowanie całych półek w Rossmannie w ciemno. Żal nie skorzystać, więc zapraszam.
Podobnie ma się z Refunderem, którego nadal Wam polecam, bo oferta 25 zł zwrotu po zakupach dla Was jest nadal aktualna, ale nigdy nie wiadomo ile to potrwa. Korzystajcie z tej okazji teraz, bo potem będzie dokładnie tak samo jak z Uberem – kto skorzystał z mojej zniżki 45 zł ten wygrał los, bo teraz ta zniżka wynosi tylko 15 zł (hasło uberaleksandranajda). Wyższa już prawdopodobnie nie wróci. Dla tych, którzy nie wiedzą o co chodzi:
Program typu cashback o nazwie Refunder oferuje promocję na start. Rejestrując się przez mój link polecający (klik) dostaniecie dodatkowe 25 zł zwrotu na konto po dokonaniu pierwszych zakupów z Refunderem na kwotę ponad 50 zł. Dodatkowe to znaczy, że należy Wam się też zwrot prowizji regularnej. Ten program współpracuje z ponad 500 sklepami, więc robiąc swoje zwykłe zakupy w Sephorze, na Zalando czy w innych popularnych sklepach online (nawet rezerwując bilety do kina czy zamawiając KFC na dowóz) możecie odzyskać te ponad 25 zł. Jeśli Wasza transakcja się powiedzie, ja również dostanę 25 zł. Sporo moich czytelników już się zarejestrowało, i część dokonała skutecznie zakupów ze zwrotem, więc polecam i Wam póki jest taka okazja.
Wybaczcie tak skróconą wersję linków, obiecuję poprawę co tydzień, ale… jest już pół do drugiej. Dobrej nocy!