Top
  >  Podróże   >  Co robiliśmy w Bangoku? Co jeszcze warto tam zobaczyć?

I znowu piszę dla Was post kilka tygodni po fakcie! Zdecydowanie muszę wyrobić w sobie nawyk pisania wszystkiego od razu, na gorąco. Wczoraj, dla rozbudzenia w sobie klimatu Bangkoku na nowo, oglądaliśmy drugą część Kac Vegas. I powiem Wam, że w jednym ten film się nie myli – Bangkok wciąga. Wciąga na tyle, że w tym roku pojechaliśmy tam drugi raz i pewnie nie ostatni. Jeśli czytacie ten wpis planując swoją podróż po Bangkoku i szukacie informacji o tym, co warto zobaczyć, koniecznie zacznijcie lekturę od mojego pierwszego postu (ok, postu Łukasza dokładniej) – Bangkok w 28 godzin. Tym razem miasto wciągnęło nas na dłużej. Zobaczcie, co tam robiliśmy!

Wynajęliśmy boskie mieszkanie na Airbnb z takim widokiem, że razem z Anią skakałyśmy z radości!

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wybieraliśmy mieszkanie tak długo, jak teraz! Bangkok to wielkie miasto, oferuje więc ogrom możliwości. Szukając mieszkania, bierzcie pod uwagę głównie lokalizację. W końcu podróżujecie nie po to, żeby siedzieć na tyłku. A sen? Sen jest dla słabych! Tym razem jednak w imię hedonizmu postanowiliśmy rozpieścić się w mieszkaniu Jean Luc’a, które stanowiło połączenie świetnej lokalizacji z pięknem i wygodą. Właściciel okazał się bardzo pomocny, ogarnął dla nas nie tylko listę godnych polecenia sky barów i Graba (takie myTaxi w Bangkoku), ale był do naszej dyspozycji niemal cały czas! Fajnie mieć na miejscu kogoś, kto służy pomocną dłonią, dlatego z całego serca polecam Wam tę miejscówkę. Mieszkanie będzie odpowiednie dla 4 osób, dlatego że kanapa jest duża i bardzo wygodna. Podsyłam Wam >link bezpośredni do tego mieszkania< i jeszcze raz zachęcam do zarejestrowania się przez mój >link polecający airbnb<. Dzięki temu dostaniecie 130 zł zniżki na pierwszy nocleg, a jeśli ją wykorzystacie, ja dostanę tyle samo na swoje podróże. Warto kliknąć od razu, bo kwota zniżki może spaść (jest zależna od kursu dolara) a zniżka jest ważna rok, więc na pewno zdążycie ją wykorzystać.

Jeździliśmy tramwajem wodnym i Sky Trainem

Przygoda, która ominęła nas w tamtym roku! Po rzece Menam w Bangkoku kursuje tramwaj wodny, który zatrzymuje się przy prawie wszystkich najważniejszych zabytkach. Kosztuje grosze, więc zdecydowanie warto zainteresować się tematem. Przede wszystkim dlatego, że Bangkok jest jednym z najbardziej zakorkowanych miast na świecie, a łódka jak to łódka, w korku nie stoi. Przekonaliśmy się o jej wyższości nad taksówką już pierwszego dnia, kiedy do parku krokodyli, 3 km jechaliśmy uberem 40 minut (i nie, nie było jak wysiąść). Tymczasem tramwaj wodny, nie dość, że powiezie Cię w okolice każdego ważniejszego punktu miasta w ciągu kilku (max kilkunastu) minut, to jeszcze kosztuje 150 bahtów i możesz pływać nim cały Boży dzień. Jednorazowy bilet kosztuje 40 bahtów i z takiego własnie skorzystaliśmy. Krótka, półgodzina wycieczka zapewniła nam super widoki i dotarcie do celu bez nerwów! Polecam i zostawiam Wam link do tego przewoźnika >klik<. Zobaczcie, co mogliśmy zobaczyć z łódki:

Ku mojemu rozczarowaniu, ze Sky Train nie było widać kompletnie nic, ale nie jedzie on znowu tak wysoko, żeby można było podziwiać widoki.

Park Lumpini

Piękny, duży park miejski w Bangkoku znalazł Łukasz, szukając dla nas miejsca na odpoczynek i piknik na łonie natury (co w tak wielkim mieście jakieś szczególnie łatwe nie jest). Mnie i Anię szczególnie zachwyciło urocze jezioro, po którym za drobną opłatą można popływać na rowerach wodnych w kształcie łabędzi. Z radością, niczym dzieci wskoczyliśmy na rowery i zrobiliśmy rundkę po jeziorze. Zabawa zakończyła się, dla mnie i dla Ani, w momencie, kiedy zobaczyłyśmy w wodzie wielki i bardzo brzydki obiekt przypominający trochę konar, a trochę… krokodyla. Było to jeszcze całkiem zabawne, dopóki to się nie zaczęło ruszać. A potem płynąć. Strzeliłyśmy temu czemuś fotkę z przybliżeniem i wtedy dopiero spanikowałyśmy. Byłyśmy więcej niż pewne, że to wielki, paskudny wąż. Apogeum rozpaczy nastąpiło, kiedy stwór zaczął się lizać swoim długim, rozdwojonym językiem, z drugim, jeszcze większym potworem. Uwierzcie, chcielibyście zobaczyć, jak stamtąd spierniczamy. Nigdy w życiu tak szybko nie pedałowałam! Po drodze, czując obywatelski obowiązek, ostrzegłyśmy parę chińskich turystów, odpoczywających tuż nad potworami. Uśmiechali się szeroko, myśląc pewnie „co za idiotki…”.

Na lądzie takich stworów spotkałyśmy jeszcze kilka. Okazało się, na szczęście, że wszystkie mają nogi. I że są atrakcją tego parku. Czujecie to? Drobny szczegół na tripadvisor nam umknął. Pani od rowerów wodnych ze śmiechem wyjaśniła, że to są słynne „crocodile lizzards”… Tak to wyglądało:

Teraz spotykam takie stwory częściej, choć to zapewne inne gatunki. W Kuala są praktycznie w każdym parku!

Odwiedziliśmy The Jim Thompson House

Jedna z najbardziej absurdalnych rzeczy, jaką widziałam w Tajlandii. Nie zrozumcie mnie źle, kocham Tajlandię, ale ten kraj nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Otóż wybraliśmy się, po drodze na Złotą Górę, gdzie chcieliśmy obejrzeć zachód słońca, do muzeum Jima Thompsona, miejsca bardzo polecanego przez lokalsów. Człowiek ten był amerykańskim przedsiębiorcą, który zakochał się w Tajlandii, osiadł tam i rozwinął przemysł jedwabniczy. Dał pracę wielu ludziom postawił dom, a jego biznes kwitł zdumiewająco. W oczach Europejczyków – zwykły przedsiębiorca, dla Tajów – bohater, warty odznaczenia Orderem Białego Słonia. Tak bardzo przyczynił się do rozwoju gospodarki w regionie, gdzie zamieszkał, że jego postać obrosła swoistą legendą. Do tego stopnia, że po tym, jak pewnego dnia pojechał ze znajomymi do Malezji, wlazł sam do lasu i nigdy z niego nie wyszedł (nie tylko Bangkok wciąga!), Tajowie urządzili w jego domu muzeum, do którego zapraszają turystów do dziś. Thompson wzniósł w Bangkoku willę złożoną z kilku zmodyfikowanych tajskich domków. Dla nas wygląda całkiem zwyczajnie, dla Tajów natomiast wydaje się być przejawem nadzwyczajnego geniuszu. Żebyście widzieli (i słyszeli) z jaką pasją i przejęciem przewodniczki opowiadają o życiu i domostwie tego faceta, z jaką ekscytacją pokazują zwiedzającym nocniki dla dzieci w kształcie żaby i z jak autentyczną fascynacją opowiadają o genialnym człowieku, który tęsknił za posiadaniem stołu w jadalni, złączył więc sobie stoliki do gry w Mahjonga. Geniusz wstawił również schody do środka domu i pił herbatę z imbryczków. Czułam się trochę jak w ukrytej kamerze, czekałam aż przewodniczka wybuchnie śmiechem i powie „ale się nabraliście, a teraz serio, przejdźmy do rzeczy”. Tak się jednak nie stało. Zaraz po pokazie nocników, ulotniliśmy się z wycieczki, nie chcąc tracić więcej czasu. Obiektywnie spoglądając wstecz, nie żałuję tej wycieczki z trzech powodów: po pierwsze zaliczyłam kolejną atrakcję turystyczną w Bangkoku, którą mogę Wam opisać, co może Wam się przydać przy planowaniu przyszłych podróży. Po drugie, widziałam całkiem niezłą kolekcję dzieł sztuki, zgromadzoną przez amerykańskiego biznesmena w Bangkoku (koleś chyba przeszedł na Buddyzm, tylu posągów Buddy w jednym miejscu nie widziałam w żadnym świeckim miejscu). Po trzecie wreszcie dowiedziałam się, o co chodzi z kapliczkami ze świeżymi kwiatami stawianymi przy budynkach! To jest chyba najcenniejsza wiedza, jaką wyniosłam z tej wycieczki. Otóż moi drodzy, kapliczki stawiane są w hołdzie Bogom i w podziękowaniu za ziemię, jaką postanawiamy im odebrać. Jest to forma przekupienia Bóstw i jednocześnie przeprosin za aneksję ich ziemi. Codziennie dla tych Bogów przynoszone są świeże kwiaty, woda i owoce oraz palone są kadzidła. Wygląda to tak:

Podziwiam i chociaż jest to bardzo dalekie od naszej kultury, podoba mi się ten zwyczaj, bo uczy ludzi wdzięczności za to co mają. My Europejczycy rzadko pamiętamy, by podziękować światu za to, co otrzymujemy. Podsumowując: wybierając się do jego domu nie wiedziałam, kim był Jim Thompson wychodząc z niego byłam pewna, że napiszę dziś do was: nie warto, chyba że macie mnóstwo zbędnego czasu do zagospodarowania. Nie mam pojęcia dlaczego ten obiekt ma 4,5 gwiazdki na Trip Advisor, ja bym go oceniła na dwie. Myślę, że jest to dobre miejsce dla obcokrajowców pomieszkujących w Bangkoku, którym znudził się już gwar i smród tego miasta i chcą zobaczyć coś nowego a przy okazji zaznać trochę spokoju w ogrodach Jima Thompsona. Trochę zdjęć:

Zobaczyliśmy zachód słońca na Wat Saket – Świątynia Złotej Góry

Jeden z punktów, które ominęliśmy podczas ostatniej wizyty w Bangkoku i tym razem postanowiliśmy to nadrobić. Dzięki temu, że urwaliśmy się z turbonudnej wycieczki po domu biznesmena, udało nam się zdążyć na zachód słońca na Złotej Górze (choć po 318 schodach musieliśmy wbiec).  Na szczycie góry znajduje się taras widokowy oraz spoczywają relikwie Buddy, które zostały odkryte przez Brytyjczyków i przekazane ówczesnemu królowi Syjamu z prośbą o równe podzielenie ich między wszystkie zainteresowane narody (wow, piękny gest!). Złoty budynek, w którym są pochowane, do niedawna był najwyższym punktem w Bangkoku, dlatego z pewnością warto się tam wybrać, żeby podziwiać panoramę, szczególnie o zachodzie słońca. Wstęp jest wolny, a panorama godna podziwu. Jeśli tylko macie wolny zachód słońca, koniecznie tam jedźcie! Tak to wyglądało:

Spędziliśmy niezapomnianą Wigilię na Khao San Road, gdzie hucznie obchodzili urodziny Jezusa

O Wigilii spędzonej w Bangkoku pisałam w pierwszym azjatyckim tygodniku – zobaczcie Azjatycki Czwartek #1. O tym, co możecie zobaczyć na Khao San Road przeczytacie natomiast we wpisie „Co można kupić na Khao San Road w Bangkoku„. Nie chciałabym się powtarzać, dodam więc tylko, że to była zdecydowanie najlepsza Wigilia w naszym życiu! Spotkaliśmy tam najbardziej szalonych, pozytywnie zakręconych ludzi na świecie! Więcej przeczytacie w tekście „Impreza u Jezusa„.

Napiliśmy się drinka w DWÓCH Sky barach!

Sky bary w Bangkoku to chyba najczęściej odwiedzana atrakcja turystyczna, może zaraz po Pałacu Królewskim. Osławiona Lebua at State Tower (budynek ze złotą kopułą, który widzieliście na zdjęciach z łódki powyżej) to zdecydowanie najsłynniejszy podniebny bar na świecie. Sławę zyskał oczywiście dzięki Kac Vegas w Bangkoku, bo właśnie tam rozgrywała się akcja tego filmu. Prze przyjazdem poczytałam opinie podróżników na temat dobrych miejsc na drinka w chmurach. Mieliśmy do wykorzystania tylko dwie noce i nie chciałam ich zmarnować. Lebua został skreślony, właśnie dzięki temu, że jest najbardziej znany, przez co zatłoczony i bardzo drogi. Kolejnym na liście popularnych podniebnych miejscówek jest Vertigo and Moon Bar, często polecany przez podróżujących blogerów. Tam zdecydowaliśmy się spędzić pierwszą noc. Widok rzeczywiście zapierał dech w piersiach, stoliki wyglądały, jakby były zawieszone w chmurach. Panorama wielkiego, oświetlonego miasta z tak wysoka jest nie do opisania. Niestety urok Sky Baru zepsuły drinki, na które wydaliśmy majątek, a dostaliśmy coś, co wyglądało jak z KFC (nawet słomki podano w papierkach). Nie zrozumcie mnie źle, widok był wart każdego zostawionego tam bahta, ale właściciele lokalu mogliby przestać się ośmieszać tymi napojami i zwyczajnie pobierać opłaty za wejście na taras widokowy. Jeśli moja przyjaciółka robi lepsze Mojito na bazie syropu z Biedronki, to chyba nie najlepiej świadczy o Sky Barze aspirującym do miana najlepszego, nie?

Drugiego dnia postanowiliśmy zawierzyć rekomendacji miejscowego imprezowicza, czyli właściciela mieszkania, które wybraliśmy. Above 11 to Sky Bar znacznie niższy od poprzedniego, przez co mniej uczęszczany przez turystów. Widok praktycznie bez zmian. Nie chcę wyjść na ignorantkę, ale dla mnie każde z wielkich miast nocą wygląda podobnie. Pięknie, ale jednak podobnie. Co więc mówić o tym samym mieście, tyle że z perspektywy dwóch różnych dachów?

Niebieską sukienką zamówiłam >tutaj<, polecam kliknąć i zobaczyć jak wygląda na stronie, bo na tych zdjęciach niestety nie widać jej za dobrze. Jestem z niej bardzo zadowolona, więc polecam skorzystać z promocji i zarejestrować się do newslettera w zamian za 3$ zniżki.

Oddaliśmy cześć Wielkiemu Buddzie i prosiliśmy go o szczęście

Czy jest wśród Was ktoś, kto oglądał moją zeszłoroczną podróż o Tajlandii? Odwiedziliśmy wtedy świątynię Wat Pho, czyli słynną na całym świecie ogromną figurę leżącego, złotego Buddy. Posąg ma 43 metry długości i 15 metrów wysokości, robi więc dosłownie piorunujące wrażenie. Ciężko nawet zrobić sobie z nim pamiątkowe zdjęcie! Ale nie dla zdjęcia zdecydowaliśmy się odwiedzić odpoczywającego Buddę po raz drugi. Jest to jedyne miejsce w którym byłam, które choć turystyczne, ma tę wyjątkową aurę boskości. Skupienie i modlitwa przychodzi w tej świątyni sama, a sama świątynia jakby oparła się komercji i nadal ma w sobie tę… duchowość? Jako osoba mało religijna mam problemy z opisywaniem tego typu odczuć. Musicie mi jednak uwierzyć na słowo, warto to poczuć. To miejsce w którym człowiek zapomina w jakiej kulturze został wychowany i jak według jego babci nazywa się Bóg, to miejsce w którym człowiek czuje i wierzy, że jest na tym świecie jakiś głębszy sens. Taki wiecie, poza wszelkim nazewnictwem. Warto też skorzystać z rozmieniarki pieniędzy (która nie jest automatyczna, a bazuje jedynie na Twojej uczciwości) i rozmienić równowartość 2 zł na kubeczek monet. Wokół Buddy znajdują się misy, a legenda głosi, że każdy kto wrzuci monetę do każdej z nich, otrzyma od Buddy szczęście. Coś w tym jest, bo uśmiechnęło się ono do mnie już nie raz. Dodatkowo ten rytuał wrzucania monet sprzyja skupieniu, koniecznie spróbujcie!

Niestety zdjęcia ze świątyni gdzieś mi przepadły, jeśli dodam je później, na pewno Was o tym poinformuję!

Po raz drugi podziwialiśmy Pałac Królewski

Kolejny punkt na który nie warto żałować funduszy. Po raz pierwszy weszliśmy do niego rok temu, za czasów panowania nieżyjącego już króla. Pamiętam, że był wtedy straszny upał, który utrudniał zwiedzanie, a liczba turystów na metr kwadratowy była nie do zniesienia. Tym razem chcieliśmy pokazać ten przybytek Ani i sami nie mogliśmy się oprzeć pokusie ponownego zwiedzania. Pod względem liczby odwiedzających wiele się nie zmieniło, może było odrobinę lepiej. Zobaczyliśmy wszystko w tempie ekspresowym i nawet udało nam się zrobić kilka zdjęć (co w poprzednim roku nie było możliwe z powodu tłumu mistrzów drugiego planu).

Zaliczyliśmy największy bazar jaki w życiu widziałam oraz targ na wodzie i dokonaliśmy tam przykrego odkrycia

W poszukiwaniu ubrań i bransoletek na kostki trafiliśmy na największy bazar, jaki w życiu widziałam. Był tak przeogromny, że nie wiem do czego można by go porównać. Artykuły posegregowane były według kategorii w całych wielkich alejach, można było tam spacerować godzinami. Niestety weszliśmy „ze złej strony”, a kiedy od progu oglądasz zwierzęta stłoczone w mikroskopijnych klatkach i ryby gotujące się w resztkach wody, uwierz, odechciewa Ci się jakichkolwiek zakupów i wspierania ludzi, którzy odpuszczają się takich okropieństw. Przynajmniej mnie się odechciewa. Skupiliśmy się na śpiących (może raczej konających) w wysokiej temperaturze gryzoniach, malutkich kociętach i stłoczonych psiakach. Zastanawialiśmy się, jak się czuje ryba w kropli gorącej wody i czy w ogóle jeszcze jakoś się czuje. Naoglądaliśmy się zwierząt, zjedliśmy bardzo słabe jedzenie, odrzuciły nas żenujące podróbki i czym prędzej stamtąd uciekliśmy. Targ nosi nazwę Chatuchak market i nie polecam Wam się tam zapuszczać, to strata czasu i zdrowia psychicznego.

Odwiedziliśmy jeden z pływających targów

Na wycieczkę wybraliśmy targ Taling Chan położony stosunkowo blisko (największy jest oddalony jakieś 150 km od Bangkoku). Tam też dokonaliśmy przykrego odkrycia (nawet jeszcze gorszego niż poprzednie), ale wydaje mi się, że traktowanie zwierząt w krajach azjatyckich to materiał na osobny wpis. Póki co więc nie będę Was szczuć takimi zdjęciami, chciałabym, żebyście mieli wybór, czy chcecie oglądać takie relacje, dlatego wszystkie będą w tym właśnie osobnym wpisie. To jest coś o czego ja sama muszę dojrzeć, nie zwykły typowy materiał z wycieczki.

Ten targ to była właściwie wioska na wodzie i kilka łódek sprzedających lokalne produkty. Cała atrakcja polegała na tym, że można było wsiąść do longboata i z całą wycieczką udać się na sam koniec wioski, gdzie znajdowała się świątynia (taka sama jak tysiące pozostałych w Tajlandii). Na miejscu masa turystów cykających fotki budynkom, kompletnie znieczulona na umierające z głodu psy. 10 minut później, w drodze powrotnej Ci sami turyści skakali z radości jak banda troglodytów na widok wielkich, tłustych ryb, które mogli nakarmić bułką. Dawno nie czułam takiego zażenowania. Chciałam zrobić chociaż jedno zdjęcie do tego wpisu, ale moja mina chyba mówi wszystko… Nie polecam, odpuśćcie sobie przynajmniej ten konkretny.

Ok, już koniec, już Was nie męczę. Mam nadzieję, że nie usnęliście, a czytanie nie zajęło Wam tydzień (bo mnie pisanie tak!). Jeśli chcielibyście docenić mój wysiłek, napiszcie mi w komentarzu, czy wpis Wam się podobał.

Comments:

  • 17 stycznia, 2017

    Jakbym tam znowu była, boska relacja!

    reply...
  • Katarzyna Iwanicka

    31 stycznia, 2017

    Bajka <3

    reply...

post a comment